piątek, 2 lipca 2010

Wprawka okołodominacyjna


Docker's był czwartym pubem tego wieczoru. W poprzednich udało mi się doprowadzić do przyjemnego szumu w głowie, ale brakowało im klimatu, charakteru. Nie lubię miejsc bez wyrazu. Psują mi nastrój, a akurat dzisiaj nie były mi potrzebne klimaty zniżkujące. Najrozsądniejszym wyjściem wydał się więc kurs na Gemini.
Pub tonął w oparach tytoniowego dymu. Dochodziła północ, więc praktycznie wszystkie miejsca przy stolikach i barze były pozajmowane. Barwna hałastra przekrzykiwała się radośnie w rozmowach przy wtórze muzyki Cypress Hill, zapijając papierosy piwem, a piwo wódką. Dwie kelnerki - chyba nowe, bo nie kojarzyłam ich z twarzy - owijały się między stolikami. Na wszelki wypadek skinęłam im głową i ruszyłam w stronę baru.
Łukasz - barman - uśmiechnął się szeroko na mój widok.
-Witam szanowną panią - ukłonił się prześmiewczo - Nie było Cię tu tyle czasu, że zaczęliśmy się bać, że Dock popadł w niełaskę.
- Popadł wieki temu. Tylko w całym Trójmieście nie mogę znaleźć lepszej knajpy.
- Napijmy się więc za to, żeby ten stan trwał jak najdłużej... Co Ci podać?
- Danielsa z RedBullem.
- Oho-ho... Burżuazja się bawi. - puścił mi oko.
- Tatuś wydal kieszonkowe. Za tydzień znowu będę pila najtańsze piwo. - uśmiechnęłam się lekko.
- Łżesz. Za tydzień wyciągniesz kieszonkowe od mamusi. - parsknął, podając mi drinka. - Wybacz. Obowiązki wzywają...

Udawał, ze wcale nie zamierza się do mnie dosiąść. Lawirował między stolikami, potem przy barze. Wszędzie przyjmowali go z uśmiechem, jak kogoś o kim wiadomo, że ubarwi wieczór. Ubrany w glany, zwyczajne, zielone bojówki i czarną koszulę, ze zmierzwionymi, kasztanowatymi włosami, mógłby być całkowicie pospolity. Kolejny młody buntownik. Wyznawca amfy, taniego wina i czerwonych Viceroyów, palonych po numerku w krzakach na Kamiennej. Mógłby być, ale nie był. Przyciągał wzrok i ludzi. Ruszał się inaczej. Obserwowałam go z przyjemnością i widziałam, że robi dokładnie to samo. Bez pośpiechu. Noc jeszcze młoda.

- Palisz? - Wyciągnął w moją stronę paczkę marlboro.
- A masz tylko to? - prychnęłam zaczepnie.
- A chcesz czegoś więcej?
Zmierzyłam go wzrokiem. Stał przede mną piwnooki dwudziestoparolatek z poznaczoną bliznami po trądziku twarzą, kolczykami w brwi, wardze, na kości policzkowej, z ironicznym, pewnym siebie uśmieszkiem na wąskich wargach. Mimo blizn, całość robiła przyjemne wrażenie.
- Co możesz zaoferować? - spytałam w końcu, odwzajemniając uśmieszek.
- Mam wysypać zawartość kieszeni tutaj, czy poszukamy... spokojniejszego miejsca?
- Prowadź... - wzruszyłam ramionami i sięgnęłam po kurtkę. Kątem oka złapałam pytające spojrzenie Łukasza. Uśmiechnęłam się i przesłałam mu buziaka. Z lekkim rozbawieniem pokiwał głową. Oj, powstanie scenariusz...

- Industrialnie, czy klasycznie? - spytał, gdy wyszliśmy z lokalu. - Przy czym klasycznie znaczy u ciebie.
- Industrialnie. Współlokatorka robi dziś... koncert.
- Tym lepiej. Dawno się nie pieprzyłem po kamienicznych piwnicach. - uśmiechnął się wyzywająco. - Mateusz.
- Aneta. - odpowiedziałam uśmiechem.

Poprowadził mnie drogą, której normalnie bym nie wybrała. Z dala od ruchliwych, oświetlonych ulic, od sklepowych witryn i zgiełku nocnego miasta. Skręciliśmy w jedną ciemną uliczkę, potem w drugą... Wiedziałam, że gdzieś tu niedaleko jest Sea's Towers, Plac Kaszubski, ale gdzie dokładnie? W którą stronę musiałabym teraz skręcić? Uśmiechnęłam się pod nosem - przecież w Gdyni nie można się zgubić. A teraz patrzyłam na zatopione w mroku obskurne kamienice, których w życiu nie spodziewałabym się tak blisko centrum. Trzeba będzie w ciągu dnia odtworzyć trasę i przejść się tędy bez towarzystwa.
- Popatrz. - krótki rozkaz wyrwał mnie z zamyślenia. Odwróciłam głowę we wskazanym kierunku. Po drugiej stronie ulicy stał jakiś właśnie remontowany budynek.
- I co z tego?
- Nie masz ochoty wspiąć się na to rusztowanie, wciągnąć dwie-trzy kreski, a potem... - podszedł bliżej, przesunął palce od mojego policzka do obojczyka, po czym z udawanym zastanowieniem zabrał rękę.
- Jasne, nie marzę o niczym innym. - uśmiechnęłam się z politowaniem. - Oczywiście jako gentleman puścisz mnie przodem i po drodze pooglądasz sobie moją seksowną bieliznę, a jeśli pechowo się ześlizgnę, skończysz z moim obcasem w mózgu.
- Opcja z bielizną wyjątkowo mi pasuje. Buty możesz ściągnąć. - podsunął i ciężko było nie przyznać mu racji. Wzruszyłam ramionami.
- Masz na czym zrobić te kreski, czy chcesz wciągać prosto z rusztowania? 
- Nie doceniasz mnie, młoda damo. W tej torbie jest wszystko o czym możesz zamarzyć... - dłoń wróciła na poprzednie miejsce. - I jeszcze trochę.
- Doprawdy? - Zmarszczyłam brwi. - Przekonajmy się... Trzymaj buty.

Siedzieliśmy w milczeniu. Papieros przechodził z ust do ust w leniwym, nadrannym tempie. Pod nami błyszczały brudnożółte światła gdyńskich latarni, gdzieś niedaleko walczyły - lub pieprzyły się - koty. Mateusz wychylił się mocno przez barierkę i mrużąc lekko oczy wpatrywał się w ulicę pod nami. Ja siedziałam po turecku przed blokiem rysunkowym młodego, wyrownując starannie dwie bielutkie kreski mety. Wreszcie uśmiechnęłam się zadowolona z efektu i z namaszczeniem oblizałam dowód osobisty z resztek proszku. Był gorzki i cierpł od niego język, ale te niezbyt przyjemne wrażenia zacierała świadomość, jak działa na mnie to świństwo. Wyciągnęłam z portfela banknot i zwinęłam go powolutku. Odsuwanie momentu spełnienia przyjemnie podnosiło napięcie.

- Chcesz pierwszy? - Spytałam, wyciągając rulonik w stronę Mateusza. Pokręcił przecząco głową i odwrócił się w moją stronę.
- Wolę na trzeźwo popatrzeć, jak dziewczynka z dobrego domu stacza się w narkotyczny trans. - Uśmiechnął się kpiąco.
- Ideał sięga bruku?
- Taaa... Kręci cię to? 
- Bruk? - Nachyliłam się nad kreską. Jedno długie pociągnięcie... Meta podrażniła śluzówkę nosa, uderzyła w zatoki, a teraz powoli spływała do gardła. W oczach stanęły mi łzy. - Mooocna.
Mateusz skłonił się lekko, przejął ode mnie banknot i wziął swoją część.
- Bruk. - ponaglił mnie, kładąc się z powrotem na rusztowaniu.
- Na pewno bardziej niż W11 od poniedziałku do piątku, sobotnie sprzątanie kibla i rosół w niedzielę. Nie lubię z góry ustalonych scenariuszy.

Milczał. Wzruszyłam ramionami i położyłam się koło niego. Meta przyjemnie rozchodziła się po ciele - powoli zaczynało mnie nosić. Młody odwrócił się w moją stronę. Po twarzy błąkał mu się wilczy uśmieszek przyszłego zdobywcy. Uniosłam się na łokciach, ale popchnął mnie z powrotem na deski. W ułamku sekundy leżał na mnie, przytrzymując mnie za nadgarstki. Jedynym ruchem, jaki mogłam w miarę swobodnie wykonać, było uniesienie głowy. Później, kiedy wsunął mi kolano między uda, mogłam jeszcze opleść go nogami.